(J 12,24-26)Jezus powiedział do swoich uczniów: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, Odpowiedź. Poniżej przedstawiamy kilka powodów dla których Bóg dał nam cztery ewangelie zamiast jednej: 1) By przedstawić dokładniejszy obraz Chrystusa. Mimo, iż cała Biblia natchniona jest przez Boga (2 Tymoteusza 3.16), to jednak wykorzystał On do tego dzieła ludzi, wywodzących się z różnych środowisk, o odmiennych charakterach. Szatan mógł kusić Hioba w dowolny sposób, ale nie mógł ranić jego samego – nie mógł nawet tknąć jednego włosa na jego głowie – ponieważ wszystko, co się tyczy człowieka, jest kontrolowane przez Boga i ponieważ to Bóg decyduje, czy człowiek żyje, czy umiera. Szatan nie ma do tego prawa. Po tym, jak Bóg powiedział te Kiedy przytrafia się nam coś złego, trudno jest myśleć o czymkolwiek innym niż o przyczynie, dla której nam się to przydarzyło i o tym, co zrobiliśmy źle, żeby na to zasłużyć. Siedząc samotnie w kącie swojego pokoju, myśląc, że Bóg cię opuścił i że nic już nie będzie takie samo, wiedz, że Bóg nigdy nie zabiera ci Krystyna: Dobrze. Marta: Przede wszystkim dowiedziałyśmy się, że w czasach biblijnych nawet wierni słudzy Boży zastanawiali się, dlaczego Bóg dopuszcza cierpienia. Bóg nigdy ich za to nie ganił, nie mówił też, że po prostu brakuje im wiary. Krystyna: To było dla mnie coś nowego. Marta: Dowiedziałyśmy się też, że Bogu Bóg jest przecież miłością, dlatego nie stworzył cierpienia. Jednak je dopuszcza, podobnie jak dopuszcza grzech. Dzieje się tak dlatego, że szanuje wolność człowieka. Cierpienie zaś jest często wynikiem fałszywie pojętej wolności czy też wolności źle spożytkowanej. Jego skutki dotykają nie tylko jednostki, ale całego ByBXT1p. Boże mój… Dlaczego jest śmierć? Dlaczego ludzie umierają? Dlaczego tak ciężko jest pogodzić się ze śmiercią najbliższych? Codziennie w drodze do pracy mijam słup ogłoszeniowy, a na nim kilka klepsydr pogrzebowych. Przystaję, czytam i wzdycham do Boga za zmarłymi. Czy tak musiało się stać? Umieranie jest bolesne. Nie tylko dla tego kogo dotyczy, ale też dla bliskich. Nie mogę pogodzić się z tym, że ta śmierć jest, że przychodzi i zabiera. Czasami spokojnie we śnie, niekiedy długo, w cierpieniu, a czasami nagle, boleśnie… Nie ma reguły. Mówi się, że: „Jakie życie, taka śmierć”. Ale czy to prawda? Nie wiem. Nie godzę się na śmierć, ale wiem, że ona mnie czeka, że trzeba będzie odejść z tego świata. To konsekwencja grzechu pierworodnego. Śmierci nie da się zrozumieć. I żeby nie poddać się rozpaczy, trzeba ją zaakceptować i to przez pryzmat zmartwychwstania Jezusa. On ją pokonał. Umarł dla nas i dla nas zmartwychwstał. „Zwycięstwo pochłonęło śmierć” (1 Kor 15, 54b). Śmierć jest tylko przejściem z tego świata na tamten, a ciało dane tylko na chwilę. Kiedyś pewna matka strasznie rozpaczała, że urodził jej się niepełnosprawny syn. Nie potrafiła zrozumieć dlaczego? I któregoś dnia, ktoś powiedział jej takie oto słowa: „Ciało, twojego dziecka dane jest tylko na chwilę, ale dusza na wieczność. I choć twój syn ma niesprawne, chore ciało, to jego dusza jest zdrowa i o nią trzeba się zatroszczyć”. Dusza dana jest nam na wieczność. I o nią tu chodzi. Śmierć, jej świadomość, ma nam pomóc przygotować się na tamten świat, na życie wieczne. „Memento mori” – „Pamiętaj o śmierci” to łacińska sentencja przywoływana w zakonie kamedułów. Przywoływana po to, aby życie doczesne, nie wzięło góry nad wiecznym. Wielu mnichów w średniowieczu każdego dnia zasypiało i budziło się w trumnach. Życie z perspektywy trumny z pewnością wyglądało inaczej. Nie było w nim miejsca na bylejakość, na miałkość, kłótnie, pustą złość, frustrację, za którą nic nie idzie, obmowy czy bezpodstawne oskarżenia. Współczesny człowiek ucieka od myśli o sprawach ostatecznych. Ale to nie ma sensu. Nie ma sensu uciekać od śmierci. Ona i tak przyjdzie. „O śmierci, gdzie jesteś o śmierci? Gdzie jest moja śmierć? Gdzie jest jej zwycięstwo?” – śpiewamy w czasie Wielkanocy. „Gdzie jesteś o śmierci?…”. Odpowiedź znajdujemy w dalszych słowach pieśni. A nade wszystko w refrenie: „Zmartwychwstał Pan, Zmartwychwstał Pan, Zmartwychwstał Pan… Jeśli z Nim umieramy, z Nim też żyć będziemy, z Nim śpiewać będziemy… Alleluja, Alleluja”. Śmierć rodzi życie. Śmierć Chrystusa znalazła nowe życie i daje nam nadzieję, że i my je otrzymamy. Kto kocha Chrystusa, ten czeka na śmierć. Ten oczekuje spotkania z Nim, a przedsmak tego spotkania, ba! zjednoczenia z Nim, ma już tu na ziemi, w sakramentach, zwłaszcza w sakramencie Pokuty i Eucharystii. Panie, naucz nas śmierci – chciałoby się rzec za apostołami. Tę naukę odnajdujemy krocząc drogą krzyżową i rozważając dwunastą stację – Pan Jezus na krzyżu umiera. Przy tej stacji człowiek uczy się najtrudniejszego i najbardziej dostojnego momentu życia. Uczy się śmierci. „Nie ma szkół, ani uniwersytetów, w których uczą umierania. Uczyli umierania niektórzy mędrcy” – pisał przed laty biskup Wacław Świerzawski. „Chrystus podniósł akt śmierci do jedynej w swoim rodzaju godności, ponieważ był Bogiem i Człowiekiem. I przesunął moment śmierci dla nas wszystkich z ostatnich chwil życia do momentu chrztu. Dał wszystkim, którzy w Niego uwierzą, łaskę śmierci wtedy, kiedy zanurzeni w wodę i owiani Duchem Zmartwychwstałego, zaczynają nowe życie. Kto jest konsekwentny w tej pierwszej śmierci, dla tego śmierć na końcu życia jest największym szczęściem. Jest zdarciem bielma z oczu i zobaczeniem Oczekiwanego” (W. Świerzawski, „Odgadnąć krzyż”, s. 112). Przy dwunastej stacji drogi krzyżowej, uczy się człowiek największej mądrości ludzkiej. Tutaj otrzymuje pokój i radość – pomimo świadomości, że życie jego zdąża nieubłaganie do końca. Ale warunek jest jeden: żeby nigdy nie dać się odłączyć od Chrystusa. I karmić się Jego Ciałem, w którym jest „zmartwychwstanie i życie” (J 11, 25a; por. 6,51). „Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie” (J 11, 25b). Wierzę w to, Panie, i mam nadzieję, że umierając, żyć będę z Tobą. Agata Łucja Bazak Legenda chrześcijańska opowiada, że kiedyś Pan Jezus i św. Piotr idąc drogą, minęli wywrócony wóz. Był on ciężki, załadowany po brzegi. Jego właściciel, kupiec, klęczał bezradny, modlił się i wzywał Boga, by wyratował go z ciężkiego położenia. Wędrowcy poszli dalej. Po pewnym czasie ujrzeli innego kupca w podobnej sytuacji. Jego wóz wcale nie był lżejszy i niemożliwe było, aby jeden człowiek mógł go postawić na koła. Mimo to właściciel próbował swój pojazd z różnych stron i na wszelkie sposoby ciągnąć i podważać, by jakoś temu zaradzić. Widać nie tracił nadziei. Jezus skinął na Piotra: Chodź, pomożemy mu. Nie trwało długo, gdy wóz stanął na kołach, a szczęśliwy kupiec zbierał rozsypane resztki towaru. Po dłuższej chwili wędrówki zniecierpliwiony Piotr zapytał: Mistrzu, dlaczego nie pomogliśmy temu, który prosił Boga o pomoc, tylko temu, który nie dość, że nie prosił, to jeszcze się złościł? Jezus odpowiedział, że przyczyna jest prosta: pierwszy nie robił nic, by poprawić swą sytuację, zaś tamten, mimo marnych szans, starał się ze wszystkich sił. Bóg pomaga człowiekowi, który coś robi, a nie temu, który liczy, że przyjdzie samo. Post to wyrzeczenie, które przynosi zbawienne skutki i zdrowotne, i duchowe. Jednak, jak każdy trud, wymaga silnej woli i zaangażowania. Niektórym ludziom wydaje się barierą przekraczającą ich możliwości. Jednak nie trzeba rezygnować, bo szczerze podjęty wysiłek będzie zauważony i nagrodzony, choćby właśnie łaską wytrwania w postanowieniu. Bóg w niezauważalny sposób dopomaga utrudzonemu człowiekowi. Dlaczego post odstrasza złe duchy? Ponieważ jest samoograniczeniem, wyrzeczeniem. Człowiek staje pokorny, ze świadomością, że jest prochem. Tu nie ma żadnych związków ze światem demonów. Pokora i uniżenie odstraszają je jak egzorcyzm. Jak pisze hiszpański egzorcysta o. José Antonio Fortea: Zły doskonale wie, że umartwienie jest mocą przepotężną, jest mocą Krzyża. A moc Krzyża powstrzymuje oddziaływanie Złego na ten świat. (…) Demon wie, że komuś, kto wchodzi na drogę umartwienia, o ile wytrwa, Bóg udzieli daru miłości bardzo obficie. (…) Demon bardziej nienawidzi ascetów niż kościelną hierarchię czy samych egzorcystów. Egzorcysta wypędza jednego, dwa czy tuzin demonów. Człowiek, który się umartwia, powstrzymuje w sposób znacznie potężniejszy wpływ demoniczny na tym świecie. Najlepsza odpowiedź KrytykoS odpowiedział(a) o 16:25: To, dlaczego tak jest i dlaczego w ogóle na świecie są cierpienia możemy dowiedzieć się z tego artykułu w całości opartego na Piśmie Świętym: [LINK]Życzę przyjemnej lektury, a w razie pytań służę pomocą. Odpowiedzi blocked odpowiedział(a) o 16:15 Jakby zabierał tylko tych niekochanych przez nikogo mielibyśmy przeludnienie... blocked odpowiedział(a) o 16:28 Apple... odpowiedział(a) o 16:14 blocked odpowiedział(a) o 16:21 Moim skromnym zdaniem Boga po prostu nie ma. To wymyślona w średniowieczu (czy kiedy tam) bajeczka o jakimś dziadku w chmurkach, którego trzeba czcić i się dla niego wszystkiego wyrzekać, żeby pójść pośmiertnie do nieba. Aż śmieszne, że ludzie biorą to na poważnie i nie mogą nic zrobić w niedzielę, bez przerwy się modlą, sądząc, że to coś się po prostu zdarza, że ludzie umierają. Żadne nadprzyrodzone siły nie mają z tym nic wspólnego. Ty też kiedyś się! EKSPERTpiotrżar odpowiedział(a) o 19:44 Bóg nikogo nie zabiera do siebie, Zgodnie z Listem 1 Jana 4:8 „Bóg jest miłością”.Bóg nie uśmierca ludzi, by potem mieć ich przy tego że umieramy jest grzech pierwszego człowieka Adama"Dlatego jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech — śmierć, " Rzym 5:12 zadek21 odpowiedział(a) o 16:36 Zastanówmy się czy on istnieje . Wiara czyli masz wierzyć w coś czego nigdy nie widziałeś to jest definicja wiary . Podam Ci przykład modląc się o to aby operacja dobrze przebiegła i nagle operacja się udaje to to jest sprawa tego , że się pomodliłem ? nie to dzięki doświadczeniu lekarza. Jeśli ktoś umiera to ma powód. Nic bez przyczyny się nie dzieje. Zabiera kogo chce, także tych których nikt nie kocha wiksjaXD odpowiedział(a) o 22:42 Bóg nikogo nie zabiera, bo go nie ma. Zabiera choroba itp. Uważasz, że ktoś się myli? lub Jeżeli mieliśmy dobrą więź z rodzicami, nie trzymaliśmy się ich kurczowo, a oni nas od siebie nie uzależniali, to kiedy umierają, jesteśmy w rozpaczy, ale nie spada nam poczucie chęci czy sensu życia. Jednak nie zawsze tak jest - mówi psychoterapeutka Ewa Chalimoniuk. NEWSWEEK: Dlaczego śmierć rodziców, bez względu na to, ile mamy lat jako dzieci, jest tak bolesna? Ewa Chalimoniuk: Bo każda śmierć bliskiej osoby bardzo boli. Czujemy się tak, jakby ktoś wyrwał nam kawałek żołądka albo serca. Jest to zawsze proces trudny i bolesny. Jednak jeżeli mieliśmy wystarczająco dobre relacje z rodzicami, to godzenie się na ich śmierć może być łagodne, dlatego że „spotkaliśmy się” za życia. Wszystko, co było ważne, powiedzieliśmy sobie i daliśmy w dwie strony. Normalna żałoba nie wymaga żadnej terapii, to jest naturalny proces, który powinien odbywać się wśród najbliższych. Jeżeli jednak nie zbudowaliśmy innych, równie ważnych i dobrych więzi z dziećmi czy z mężem, to śmierć rodzica może być bardzo dramatyczna. Bo okazuje się, że to była najważniejsza w naszym życiu osoba. Żałoba staje się wtedy trudniejsza. Nie ułatwiają jej też pogmatwane relacje z rodzicami. Jeżeli przez całe życie mieliśmy nieustającą nadzieję, że one się poprawią, to kiedy rodzic umiera, nagle zostajemy w rozpaczy, że to się już nigdy nie stanie. I często takie osoby trafiają do mnie na terapię. Zostają z niedokończonym życiowym tematem. Jak mają teraz same sobie wybaczyć, jak się ukoić, dać sobie opiekę, poczucie wartości, ważności, spełnienia, bycia kochanym? Jeśli nigdy nie doczekały się tego od swojej matki albo nie umiały tego dać, bo nie umiały wybaczyć rodzicowi i do końca żyły w dystansie albo pretensji czy nienawiści? Zostają z poczuciem winy lub krzywdy. To znaczy, że relacja, jaką mieliśmy z rodzicami, wpływa na rodzaj żałoby po nich i sposób jej przeżywania? – Tak. Jeżeli mieliśmy dobrą więź z rodzicami, nie trzymaliśmy się ich kurczowo, a oni nas od siebie nie uzależniali, to kiedy umierają, jesteśmy w rozpaczy, ale nie spada nam poczucie chęci czy sensu życia. Jeżeli jednak proces oddzielania pępowiny i stawania się autonomiczną osobą nie do końca się powiódł i – jako dorośli – jesteśmy emocjonalnie zależni od swoich rodziców albo ci rodzice nas uzależnili od siebie, to moment, kiedy odchodzą, jest najczęściej pozorną ulgą. Tak naprawdę przed tą osobą dopiero otwiera się pustka, otchłań rozpaczy i samotności. Jak nagle z takiej uzależnionej emocjonalnie osoby stać się kimś niezależnym? Miewałam takich pacjentów. Bardzo dorosłe osoby były nagle jak dziecko we mgle, nie wiedziały, co mają ze sobą zrobić. Za życia rodziców sytuacja takiego uzależnienia nie była aż tak ewidentna? – Czasem pewnie pojawiał się bunt, czasem złość, ale jeśli nie umiemy sobie z czymś poradzić, to w tym tkwimy. Jest to znana nam sytuacja, czasami frustrująca, a czasami uznana za prawidłową. Tylko że jeżeli to było nadmierne uzależnienie, to wraz ze śmiercią rodzica kończy się w pewnym sensie życie tej osoby, która nie zbudowała czegoś własnego. Przypomina to sytuację małego dziecka, które bez opieki rodziców jest bezradne i przerażone widmem śmierci. Takie wewnętrzne stany mogą pojawiać się też w życiu dorosłej osoby, która traci rodziców, od których była uzależniona. Czy śmierć rodziców w dorosłym życiu przeżywa się inaczej niż stratę innej bliskiej osoby? – Utrata rodziców ma swoje specyficzne cechy. Po pierwsze, przybliża nas do własnej śmierci. Kiedy umierają nasi rodzice, a my jesteśmy w drugiej połowie życia, to jeszcze bardziej nas konfrontuje z tym, że należymy już do pokolenia, które starzeje się i zaczyna umierać. Po drugie – oto stykamy się z rzeczywistością, w której nie mamy już mamy i taty. To przekonanie pochodzi głęboko z naszego wnętrza i jest niezależne od tego, jacy oni byli. To jest dla człowieka bardzo bolesna i dramatyczna świadomość. Że został sam. Nawet jak ma dzieci, męża, żonę, to jako dziecko jest już sierotą. Po trzecie – oprócz bólu, smutku i żalu możemy bardziej niż w innych przypadkach paradoksalnie doświadczać ulgi, nie wykluczając tamtych uczuć. Dlaczego ulgi? – Bo kiedy ma się normalne życie związane ze swoją rodziną, pracą, często daleko od rodziców, to opieka nad nimi, kiedy się starzeją, dodatkowo nas absorbuje. Szczególnie gdy są już owdowiali, cierpią i chorują, potrzebują od nas dużego zaangażowania. Kiedy odchodzą, doświadczamy ulgi. Nie ma jej w takim wymiarze, kiedy umiera dziecko czy partner. Perspektywa obcowania i konfrontacji z niedołężnością, cierpieniem i umieraniem naszych rodziców bywa trudna. Chcemy od niej uciec. Jednocześnie świadomość, że nie jesteśmy w stanie tego procesu umierania powstrzymać, jest bardzo bolesna. Akt zgonu jest rozwiązaniem tego wewnętrznego konfliktu. Czy uświadamiamy sobie tę ulgę? – Oczywiście, bo czujemy, że ciąży na nas odpowiedzialność moralna za godne życie matki czy ojca. Teraz ludzie żyją dużo dłużej. Jeżeli umiera osoba, która ma 80 czy 90 lat, to ona raczej już wymagała bardziej intensywnej opieki. Ulga może płynąć również z poczucia, że ona już nie cierpi z powodu swojej choroby. Czy kiedy umierają rodzice, to w dorosłym człowieku budzi się dziecko? – Ten moment rozpaczy, że oto nie mam już mamy czy taty, nie jest głosem osób dorosłych, ale wewnętrznej regresji do małego dziecka. Doświadczamy strachu i lęku, że zostajemy sami. Nie są to stany związane z rzeczywistością, bo nie byliśmy już od rodziców zależni, często raczej oni od nas. Ale te uczucia się pojawiają. Mogą być szczególnie rozpaczliwe i dłużej trwać u osób, które nie ułożyły sobie dorosłego życia. Czy myśli pani, że religijność pomaga w godzeniu się ze śmiercią bliskich nam osób? – Może, ale nie musi tak być. Osoby głęboko religijne mają w swojej wierze oparcie i to im pomaga. Bo na tym polega wiara. Czasem w dojrzały sposób godzą się z tym, że Bóg nas stworzył i Bóg zabiera życie. A czasem w taki bardziej magiczny, że z osobą, która odchodzi, spotkają się później w niebie, że nie muszą się już o nią martwić, bo jej jest już dobrze. Tak jak w innych trudnych momentach szukają oparcia w sile wyższej, tak w momencie śmierci tym bardziej, bo jest to bardzo trudne, progowe doświadczenie. Ale wiele religijnych osób w procesie żałoby czuje żal i złość do Boga. Dobrze, jak dają sobie prawo do tego gniewu, gorzej, gdy jest on blokowany przez stereotypy, np. „nie można się złościć na Boga” – wtedy proces żałoby nie może się wysycać. Dla niektórych ból utraty jest tak wielki, że obrażają się na Boga i odchodzą z Kościoła. Często jest to tylko etap ich żałoby. Gdy poradzą sobie z infantylną nadzieją, że wiara czy Bóg miał ich uchronić przed utratą kochanej osoby, wracają do swojej wiary. Osoby niewierzące nie przeżywają tego. Za to częściej karmią się nadzieją, że gdyby wierzyły w życie pozagrobowe, to byłoby im łatwiej. Możliwe, że niektórzy z nich w tym momencie szukają pocieszenia w wierze albo stają się religijni. A czy pani w swojej praktyce zawodowej spotkała się z tym, że osoby wierzące łagodniej przechodzą żałobę? – Nie mogę powiedzieć, że łagodniej. Bo na przykład agnostycy nie mają oparcia w wierze, ale wiedzą, że to już koniec i są pogodzeni z tym, że tak się właśnie kończy życie. Że to jest tak, jakby mieli zasnąć. Ale tak samo przeżywają swoje osamotnienie, opuszczenie, że już tego rodzica nie ma. Niezależnie od wiary i przekonań zostają z uczuciem opuszczenia i utraty. Doświadczają tego osoby wierzące i niewierzące. Osoby wierzące mogą mieć nadzieję na spotkanie. – Przez dwadzieścia lat mojej pracy nie pamiętam, żebym słyszała nawet od osób głęboko wierzących, że mają nadzieję na spotkanie po śmierci ze swoim bliskim. Nie wiem, z jakiego powodu, czy jest to rzecz tak intymna? Częściej mówią, że ufają Bogu, że ta osoba jest już bezpieczna, że jest już w dobrym miejscu, że już ma spokój. Starzy ludzie często mówią, że chcą już dołączyć do zmarłych, bo samotne życie w chorobie straciło dla nich radość i sens. Pamiętam jednego chłopca, który chciał umrzeć, żeby się już spotkać z mamą. Ale to było dziecko. Nadzieja na spotkanie z ukochaną osobą w niebie jest potrzebna małym dzieciom, by poradzić sobie ze śmiercią. Czy na śmierć rodziców można się przygotować? – Jeśli ktoś nie zaprzecza zupełnie rzeczywistości, z którą ma kontakt, to zauważy, że ona go przygotowuje. Proces starzenia się, niedołężnienia naszych rodziców jest zapowiedzią ich śmierci. Osoby wierzące przygotowuje do tego wiara. Z prochu powstaliśmy i w proch się obrócimy. Właściwie od początku życia wiemy, że jesteśmy śmiertelni i w naturalnym porządku nasi rodzice odejdą przed nami. Przygotowaniem, które nieco łagodzi ich odchodzenie, jest trud, który musimy włożyć w patrzenie, jak chorują, niedołężnieją, mówią, że już chcą umrzeć, że życie jest dla nich cierpieniem. Jeśli jesteśmy obecni w życiu tych ludzi, to cały czas konfrontujemy się z tym, że ich śmierć już niedługo nastąpi. Często rodzice próbują przygotować dzieci na swoją śmierć, mówiąc, w czym chcą być pochowani, w jakim obrządku i gdzie. Na początku część dorosłych ludzi temu zaprzecza. Często z lęku przed śmiercią albo żeby nie urazić rodziców, nie chcą o tym rozmawiać. Jest to jednak prawdziwa potrzeba starszych ludzi, którzy chcą pozamykać swoje sprawy. I kiedy już nie boimy się rozmawiać o ich umieraniu, to mamy szansę przejść proces żegnania się z nimi i przygotowania do ich odejścia. Większość ludzi chce poważnie rozmawiać o tym, co ich czeka. Martwią się tym, co po sobie zostawią. Albo boją się swojej śmierci. Czasem niewierzący, którzy byli ochrzczeni, chcą jednak być pochowani zgodnie z religijnym obrządkiem i chcą, by dzieci im w tym pomogły. Wydaje się, że umieranie może być procesem bardzo świadomym. – Zależy, w jakim stanie umysłu są ludzie i na ile są pogodzeni ze swoim życiem i śmiercią. Znałam w swoim życiu takich, którzy codziennie odmawiali pacierz po to, żeby już przyszła po nich śmierć. I to było szczere i prawdziwe. To ci, którzy chcą już spokojnie odejść, są duchowo i świadomościowo gotowi. Jest też druga grupa ludzi, tak bardzo niepogodzonych z tym, że ich życie dobiega kresu, że są bardzo uciążliwi dla innych, szarpią się psychicznie, odchodzą w bardzo dużym napięciu. Całe nasze życie jest procesem godzenia się z utratami i dojrzewania do odejścia, do śmierci. W zależności od tego, jak nam się to uda, na ile żyliśmy w zgodzie ze swoimi wartościami czy celami, to taką mamy śmierć. Utrata rodziców jest jedną z większych strat i krokiem milowym w przybliżaniu się do własnego kresu. – Na skali frustracji i cierpienia największym bólem jest utrata małżonka i dziecka, nie rodziców, bo to jest naturalny proces. I atawistycznie mamy zakodowany ten porządek odchodzenia. Jednak pod tym względem, na który pani zwraca uwagę, że to nas konfrontuje z własną śmiertelnością, jak zadbać o swoje odchodzenie, jak się z tym zmierzyć, to na pewno śmierć rodziców jest wydarzeniem bardzo ważnym. Uświadamiamy sobie wtedy, że za chwilę nasza kolej. Rodzice to te osoby, które były zawsze. To ich zobaczyliśmy jako pierwszych na tym świecie. Z nimi przeżywaliśmy swoje dzieciństwo. I z nimi ono poniekąd odchodzi. – Dla jedynaków może być to trudniejsze. Bo tylko rodzice są lustrami ich pierwszych doświadczeń życiowych. Tylko w rodzicach było jeszcze potwierdzenie ich życia, wspomnień i tego, czego doświadczyli. Myślę, że dla osób, które mają braci, siostry, wujków, większy krąg przyjaciół i rodzinę, tych luster, które są świadkami ich życia, jest więcej. Rodzice jako jedyni mają dostęp do naszych najwcześniejszych lat, których my nawet nie pamiętamy. Mamy je w pamięci raczej przez ich wspomnienia, jacy byliśmy, jak wyglądały nasze pierwsze lata. Ze śmiercią naszych rodziców kończy się ważny etap w życiu, kiedy byliśmy dla kogoś dziećmi. Ewa Chalimoniuk - certyfikowana psychoterapeutka i trenerka Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, Europejskiego Stowarzyszenia Psychoterapii. Prowadzi terapię indywidualną, rodzinną i grupową, korzystając z różnych podejść teoretycznych. W latach 2009-2011 przewodnicząca Polskiego Towarzystwa Integracji Psychoterapii. Członek zespołu Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie Katarzyna Zacharska - dziennikarka i redaktorka, współpracuje z magazynem „Newsweek Psychologia” Gość 09:06 Co właściwie katolikom przeszkadza w tym, że każdy żyje jak chce? Czy to nawracanie innych nie jest fałszywe, takie na pokaz? Jaką krzywdę komuś robi to że ktoś żyje bez ślubu czy jest homoseksualistą? Przecież wewnętrznie większości ludzi obchodzą ich sprawy prywatne a nie sąsiada. Czy naprawdę nie możemy dać żyć innym jak chcą jeśli ci nie mają ochoty na życie jak my? Przecież nie uwierzę w to, że nagle jakaś kobieta spod sklepu z miłości będzie interesować się życiem obcej osoby. Najważniejsze jest raczej dla niej czy dla mnie życie osób nam najbliższych, to jest zgodne z ludzką naturą. Naprawdę denerwuje mnie taka fałszywość i udawanie troski, gdzie chodzi głównie o udowodnienie światu że inni nam przeszkadzają chociaż nie wchodzą nam w drogę. Jaką krzywdę zrobi mi to, że ktoś żyje inaczej? Np koleżanka z pracy czy kuzyn? Co mnie to obchodzi? Każdy człowiek musi dojrzeć do jakiejś wybranej drogi, Bóg go wtedy zawróci lub nie. Dopóki natura ludzka jest jaka jest, nawracanie innych jest na pokaz. Myślę, że jest w Twoim rozumowaniu pewne błędne założenie. Zakładasz, że Kościół chce całemu światu narzucać moralność Ewangelii. A to nie tak. Wyjaśniam. Kościół zna Ewangelię. I swoim wiernym przypomina o zasadach życia chrześcijańskiego. Wynikających z przykazań, z nauczania Jezusa. Można oczywiście inaczej, ale czy jest się wtedy chrześcijaninem, czyli uczniem Chrystusa? To powód, dla którego Kościół przypomina to nauczanie: przypomina chrześcijanom jak mają żyć. Tam, gdzie w grę nie wchodzi dobro osób trzecich, nie domaga się tego jednak od niewierzących. Ot, Kościół przypomina o uczestnictwie w niedzielnej Mszy. Wiadomo, ze p. buddystów czy ateistów to nie dotyczy, prawda? Albo o potrzebie zawarcia sakramentu małżeństwa. Postawa muzułmanów czy ateistów w ogóle go w tej sprawie nie interesuje. I tak nie mogliby otrzymać sakramentu w Kościele, prawda? Poucza wierzących. A skoro ktoś uważa się za wierzącego, za członka Kościoła, to tenże Kościół ma do tego prawo. Bywa jednak, że Kościół przypomina pewne normy moralne wszystkim, bo ich nieprzestrzeganie krzywdzi osoby trzecie. Ot mocno piętnuje wojnę, podobnie niesprawiedliwość społeczną. Rozwody? Jeśli piętnuje rozwody, to głównie wśród wierzących. W innych wypadkach wskazuje jedynie na krzywdę, jaką jest rozwód dla dzieci... Podobnie jest z cudzołóstwem. Kościół nie mówi muzułmanom, że nie wolno im mieć czterech żon ani mormonom, że nie mogą ich mieć więcej. Poucza chrześcijan, katolików. Wie, ze nad innymi ie ma władzy. A jeśli i innym wskazuje w tym względzie na jakieś zło, to przecież to zło oczywiste, jakim jest krzywda wyrządzona osobie zdradzanej... Homoseksualizm... Kościół wie o jego istnieniu od początku swojego istnienia. I piętnował takie praktyki go jako grzech. Ale wśród swoich członków. Nie miał władzy, by zakazywać tego innym. Jeśli idziś mocno zabiera głos w tej dyskusji, to z dwóch powodów: po pierwsze, lobby homoseksualne chciałoby, by zmienił swoje nauczanie. I atakuje Kościół za to, ze takie współżycie uważa za grzeszne. No to Kościół się broni. Po drugie, Kościół broni też osoby trzecie przed krzywdą. Wiadomo, pary homoseksualne coraz głośniej domagają się dla siebie prawa do adopcji. A to już zabieranie prawa tym, którzy sami nie mogą zdecydować, z kim chcą być, bo ich nikt nie słucha... Podobnie jest z aborcją. To zabijanie nienarodzonych, których głosu nie chce się słyszeć. Dlatego Kościół woła w ich imieniu. Podsumowując. Po pierwsze, swoje wymagania moralne Kościół kieruje zasadniczo do wierzących. Po drugie, jeśi kieruje do wszystkich to wtedy, gdy uważa, że ta konkretna niemoralność godzi w osoby, które same nie mogą się bronić... Co do sumienia.... Pamiętasz choćby najprostszą jego definicję? To zdolność odróżniania dobra od zła. Tak, człowiek ma kierować się sumieniem, to prawda. Zadaniem sumienia nie jest jednak stanowienie normy moralnej, ale jej odkrywanie. Bo norma moralna to coś zewnętrznego w stosunku do sumienia...Niewierzący odkrywają je w podstawowych zasadach. Np. nie czyń drugiemu co tobie niemiłe, cel nie uświęca środków itd. Wierzący także w przykazaniach, w nauczaniu Jezusa... J.

dlaczego bóg zabiera nam najbliższych